Woodstock.
W tym roku przyjechałam w sobotę, a raczej wyjechałam w sobotę, a w Kostrzynie byłam o 1 w nocy w niedzielę. W tym roku ekipa z którą jechałam zupełnie inna niż zazwyczaj- na zeszłym Woodstocku nie znałam jeszcze nikogo z niej - jechali ze mną: Damian, Arek, Hania i Kuba. W pociągu jechali jacyś woodstockowicze, ale niewiele, mieliśmy przedział dla siebie.
Z kostrzyńskiej stacji szliśmy piechotą, jak za starych dobrych. Chyba nawet nie podstawiali autobusów jeszcze. Było zupełnie pusto, a jak zatrzymaliśmy się na papierosa pod jakimś daszkiem, bo kropiło, to wylegitymowała nas policja, czy żaden niepełnoletni nie jest przypadkiem na gigancie. Ale jak to o tej porze w Lubuskiem, było bardzo miło, bo policjanci finalnie życzyli nam miłej zabawy.
Zanim dotarliśmy na pole woodstockowe spotkaliśmy Alę szukającą swojego kolegi i posiedzieliśmy z nią. Kolejne dwie godziny szukaliśmy dobrego miejsca do rozbicia się, a zanim zrobiło się jasno, to się mocno rozpadało i schowaliśmy się razem z rzeczami pod plandeką i zostaliśmy tak do rana, rozbiliśmy się dopiero o 8. Kolejne dni mijały nam na ogarnianiu wioski, jedzenia, szczególnie że trzeba było robić wyprawy do Tesco, spacerach, rozmawianiu z ludźmi, zimnych prysznicach w upale, poznawaniu sąsiadów, raz zagraliśmy w karteczki na czoło. Zrobiliśmy lodówkę (wykopana dziura w ziemi włożona folią), zawiesiliśmy hamak, ułożyliśmy namioty, ograbilismy teren z szyszek, patyków i liści pod namioty. W Tesco Damian legitymował się jako Patryk, a Hania jako ja i zawsze dało się kupić fajki czy wino. We wtorek rano poszliśmy na warsztaty kulinarne z Lidla, gdzie produkty sponsorował Lidl, a jacyś kucharze pokazywali co i jak robić. Przed nimi ziomek opowiadał o pierwszej pomocy, a później był praktyczny test RKO na fantomach dla sześciu osób. Zgłosiłam się z Hanką i ona miała 97% skuteczności, a ja 93% - dwa najwyższe wyniki,
a takie profesjonalne kursy zalicza się od 75%. Trzeba było prowadzić resuscytację przez ledwie 3 minuty, a byłam tym naprawdę zmęczona. Na warsztatach kulinarnych robiliśmy guacamole, salsę pomidorową, tapenadę, hummus i sałatkę grecką z arbuzem. My zajęliśmy 6 miejsc z 16 dostępnych - gotowało się w parach - ja z Hanią, Błażej z Damianem, Kuba z Arkiem i karmiliśmy tym całą wioskę kolejne dwa dni dokupując tylko bułki. Po tym poszliśmy do namiotu WOŚP i tam chłopaki przeprowadzili resuscytację po kolei na spokojnie. Pogadaliśmy z kobietą z Pokojowego Patrolu i gdzieś zaczęło nam świtać, że może fajnie by było być w Pokojowym za rok.
Ale to się zobaczy. To będzie mój 10. Woodstock.
Poza tym byliśmy na warsztatach przeróżnych, bo od środy są i działają - byliśmy w fundacji walki z rakiem i malowaliśmy farbami akrylowymi po podobraziach (Damian mówi że ludzie nie kumają i mówią płótno, ale to podobrazie). Trzeba było namalować swój nałóg i jestem bardzo dumna ze swojego obrazu, zostawiłam im go na wernisaż i wrócę w sobotę po niego. Byliśmy w namiocie Pyrkonu i tam można grać w planszowki, jest nawet prawdziwy RPG i siedzą i grają niektórzy. My zrobiliśmy sobie torebki, ja z Cthulu, jednorożcem i smokiem. Obeszlismy wszystko, porobilismy quizy w Otwartych Klatkach i Vivie, wygrałam różne gadżety, byliśmy na dwugodzinnym świetnym stand upie i okazało się że znani są ci komicy ale nie znałam po nazwiskach. Wszyscy byli przeswietni. Po tym poszliśmy do Krysznowcow chwalić boga czy tam bogów tańcem i spiewem, a później zjeść przepyszne żarcie od Kryszny. Podpisaliśmy parę ważnych petycji. Bylismy w namiocie #sexed gdzie udzieliliśmy krótkiego wywiadu - ja i Damian, o seksie. W tolerado robiło się kartki o tolerancji. A i jeszcze poszliśmy poznać podstawy esperanto, fajna sprawa. Przed nami spotkanie z Barcisiem, rozpoczęcie Woodstocku, wspinaczka po skrzynkach do piwa, zawody sumo na wózkach do rugby, wspinaczka linowa od Greenpeace, wielki twister i mnóstwo innych. Wioskę mamy bardzo spoko, podjeżdżali się przecudowni ludzie, sąsiedzi też są spoko, poza jednymi chujami, którzy wbili się naszym sąsiadom zajmując kawałek ich wioski.
Uwielbiam ten festiwal też za to, ze spotykam tu ludzi, których lubię, w jednym miejscu i totalnie na luzie, bez obowiązków i spin, deadlinow i terminow. Pójdzie się to pójdzie gdzieś, a nie to nie.
Nikogo nie obchodzi jak wygląda. Ludzie sa kolorowi i uśmiechnięci, nieważne czy prawnicy, policjanci, doktoranci fizyki czy licealiści. Czas tu inaczej płynie i każdy się zgodzi. Tak szybko bo tak przyjemnie. Zaraz się Woodstock skonczy.
Słońce daje w banię, dobrze że zimnej wody jest tu pod dostatkiem, a do dwóch napojów dają kubek lodu gratis. Pije fuzetea z lodem, słucham Barcisia, a zaraz rozpoczęcie Woodstocku! Ciekawe czy uda mi się zrobić połowę z tego co chce tym razem. Enjoy!
Let there be more light
czwartek, 2 sierpnia 2018
poniedziałek, 23 maja 2016
Nowy Orlean
Natalia zapytała mnie, co mi się najbardziej podoba w Stanach. Powiedziałam, że to, jak są rozwiązane drogi, jakie ludzie mają podejście, inne takie.
A teraz już wiem.
Nowy Orlean.
A teraz już wiem.
Nowy Orlean.
Podróż nie
zaczęła się fascynująco. Po wypożyczeniu samochodu, po 9 godzinach od wyjścia z
domu, drodze w tak ulewnym deszczu, że nie widziałam takiego nigdy wcześniej i problemach z miejscem parkingowym
już na miejscu, postanowiliśmy wyruszyć w stronę Starbucksa, bo był po drodze
na francuską dzielnicę, a nie mogliśmy się do końca zdecydować, czy bardziej
potrzebujemy kawy czy jedzenia. Zmieniliśmy zdanie i pojechaliśmy w przeciwnym kierunku
Uberem, na kawę do jakiejś lokalnej kawiarenki. Lokal bardzo ładny, ale kawa
wcale nie taka dobra. Gdy zaczęliśmy się ponownie wybierać w stronę francuskiej
dzielnicy, postanowiliśmy w połowie drogi skorzystać z zabytkowego tramwaju ($3
za całodniowy bilet!) i powiem, że naprawdę warto, bardzo ładne te tramwaje.
Tak wyglądają skrzyżowania w Stanach. Wszędzie jednokierunkowe drogi, przejścia dla pieszych zaznaczone białymi ramkami, światła za skrzyżowaniem są, nie wiem, czy one są tylko dla samochodów, czy i dla samochodów, i dla pieszych jednocześnie. Światła za skrzyżowaniem są super opcją, bo nie trzeba się wyginać, by zobaczyć, jakie się ma światło, gdy się za blisko skrzyżowania podjedzie. A i piesi mają łatwiej przechodzić.
Olek i kierowca Ubera
Kawiarnia francuska.
Średnia kawa. Croissant spoko czekoladowy, serowy okazał się być z mięsem (szkoda, że okazało się po kupieniu i spróbowaniu).
Postanowiliśmy
jednak wsiąść do tramwaju jadącego w przeciwnym kierunku, bo myśleliśmy, że
niebawem zawraca i po jakiś 20 minutach jazdy przesiedliśmy się do właściwego.
Pani prowadząca tramwaj
Mnóstwo ludzi w tramwaju
„A w maju
Zwykłem jezdzić, szanowni panowie,
Na przedniej platformie tramwaju!
Miasto na wskroś mnie przeszywa!”
Pierwszym
przystankiem naszym we francuskiej dzielnicy był Hard Rock Cafe. Zjedliśmy
burgery (normalny warzywny kotlet dostałam!)
Wszystkie
przewodniki, blogi, jakie przejrzałam skupiały się na nowoorleańskich
cmentarzach. Są niepowtarzalne, bo z racji bagien (jest tu więcej pomp
pozwalających utrzymać się miastu ponad powierzchnią wody niż w Wenecji) ludzi
nie grzebie się w ziemi, a buduje się im grobowce nad. Ja jednak nie zwiedziłam
cmentarzy, bo nie miałam tyle czasu, poza tym jest to niebezpieczne miejsce, a
za zorganizowane wycieczki słono się płaci. Inną atrakcją na której skupiały
się przewodniki, była zabudowa francuskiej dzielnicy, która przez swą burzliwą
historię została odbudowana za panowania Hiszpan, a więc jest typowo hiszpańska
mimo nazwy. Owszem, ażurowe kute z żelaza balkony są piękne, roślinność na nich
także, ale dla mnie najpiękniejsze tutaj były: muzyka i ludzie. Choć jedno
wynika z drugiego w sumie, jedno bez drugiego w Nowym Orleanie nie może istnieć.
Ludzie są biedni, różnorodni, radośni i smutni, ale naprawdę niesamowicie
autentyczni. Ci ludzie żyją muzyką, bo najczęściej mają tylko ją. Bardzo żywe
miasto, bardzo dużo knajpek jest z każdego rodzaju muzyką, koncertami, na ulicy
także mnóstwo ludzi, którzy grają na rozmaitych instrumentach, śpiewają,
tańczą. Niekiedy, gdy się idzie ulicą, słychać jedynie kakofonię dźwięków przez
wymieszanie tego, co jest grane lub puszczane w kilku lokalach z tym, co
prezentują uliczni grajkowie. Najbardziej muzyczne miasto świata, kolebka
jazzu, miejsce urodzenia i pochodzenia Luisa Armstronga. Nie trzeba być fanem
jazzu, można go nawet nie za bardzo lubić (jak ja), a i tak to, co się tu
dzieje zachwyca. Jest też biednie. I to widać na ulicach. Ale co drugi bezdomny
nosi koszulkę Iron Maiden albo ACDC. Miasto nie jest czyste i nawet miejscami
po prostu śmierdzi (z racji bagien, wody), ale nie przeszkadza to tak bardzo i
nie jest tak ciągle i wszędzie.
Po lewej Missisipi - jedna z największych rzek świata
Muszle nad Missisipi
Pani na szczycie statku gra na piszczałkach parowych jako organach. Słychać było z bardzo dużej odległości. A niżej widać, jak chłopaki byli zadowoleni :D
(Po co panu trzeci but?)
Ludzie maja tu bardzo swobodne podejście do życia, mają luźne podejście do obowiązków zawodowych i luźne podejście do odmienności, zwłaszcza seksualnych. Pod tym względem Nowy Orlean przypominał mi odrobinę Amsterdam. Poza tym religia chrześcijańska przeplata się tu z voodoo i przepowiedniami tarota. Chciałabym tu wrócić. Na dzień, tydzień, dwa. Wejść w choć niewielki odsetek knajp, które tu są, bawić się na zabawach i koncertach. Zdjęć stamtąd mam z 10 razy tyle, co tu wrzuciłam i wszystkie są niesamowicie ciekawe. Jeśli miałabym polecić komukolwiek cokolwiek w Stanach to byłoby to hałaśliwe i żywe miejsce, zdecydowanie.
W Nowym Orleanie mają fioła na punkcie antyków:
Ten z tyłu na boso z nogami na bębenku to menedżer zespołu (mówię poważnie)
Kolejka na koncert jazzowy
Pojazd był tej najbardziej z lewej, reszta to turystki
W Nowym Orleanie mają fioła na punkcie antyków:
Te dwa zdjęcia poniżej z dedykacją dla Błażeja:
I na koniec: Arek vs. tabliczka w tramwaju
Subskrybuj:
Posty (Atom)